Rodzina z internetowego odzysku
Obiecałem, że opowiem o tym, jak dzięki portalowi Nasza Klasa powiększyła mi się rodzina, więc powinienem słowa dotrzymać. Zacząć muszę od spraw odległych w czasie, bo dziejących się podczas II Wojny Światowej.
Ojciec, podporucznik rezerwy, 17 września 1939 dostał się do niewoli. Nie radzieckiej, tylko niemieckiej i dzięki temu zamiast do Katynia trafił do oflagu w Woldenbergu, który dziś nazywa się Dobiegniew. Matka z dwójką maleńkich dzieci została tam, gdzie mieszkali i pracowali przed rozpoczęciem wojny, czyli we wsi Kupiczów w sercu Wołynia. Najstarszy brat ojca, Henryk, skończył politechnikę i jeszcze przed 1941otrzymał nakaz pracy na terenie środkowqej Ukrainy. W powiatowym mieście Kowlu ostali rodzice ojca i jego siostra oraz młodsi bracia. Rodzina była związana z PPS, a więc bardzo patriotyczna, nic więc dziwnego, że stryjowie rychło znaleźli się w konspiracji AK-skiej.
Aleksander w 1940 roku został aresztowany przez NKWD i zaginął bez wieści. Tadeusz ukończył przed wojną podchorążówkę, powierzono mu więc dowodzenie oddziałem partyzanckim. Ale chyba nie tylko dlatego, bo niezły był z niego kozak. Czyli dzielny żołnierz i trochę watażka. W jednej z monografii 27 DP AK zawarty jest opis „dnia zwycięstwa”, który stryj pewnego razu zarządził w miejscowości, gdzie stacjonował jego oddział oraz konsekwencji tej lekkomyślności.1) Na szczęście nie były one tragiczne, jednak zwierzchność uznała, że pchor „Groński” wprawdzie jest dzielnym żołnierzem, ale po młodzieńczemu nierozważnym, więc zabroniła mu od tej pory prowadzenia samodzielnych operacji i skierowała do rejonu Lubomla pod dowództwo por. Kazimierza Filipowicza „Korda”. Stryj chyba się zawstydził, bo zmienił sobie pseudonim na „Halicz".
Walczył dalej, przede wszystkim z bandami OUN-UPA, bo na tamtym terenie one stanowiły główne zagrożenie, ale zginął od niemieckiej kuli. Znana jest data i miejsce jego śmierci (15.01.1944, Rakowiec). W książce Pożoga: walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK można znaleźć opis towarzyszących jej okoliczności 2), a w rodzinnych wspomnieniach przechowała się informacja, że stryj dostał w brzuch serię z karabinu maszynowego.
Na stronie 27WDPAK są zdjęcia cmentarza w Rymaczach, na którym spoczywają jego prochy:
Zanim Tadeusz poległ na polu chwały, zdążył się ożenić i spłodzić dziecko. Moi rodzice wiedzieli, że po zakończeniu wojny owdowiała stryjenka i jej córeczka znalazły się w Szczecinie, ale z trudnych do zrozumienia przyczyn nie nawiązali z nimi kontaktu.
Lata płynęły, ludzie pamiętający czasy II Wojny Światowej umierali, a dla następnych pokoleń, w tym dla mojego dobrego rocznika 1947, wojna oddalała się psychologicznie w miarę, jak znikały jej materialne następstwa w postaci gruzów czy jaskrawej biedy. Wiedziałem, że ktoś został po stryju Tadeuszu, ale ta wiedza kołatała gdzieś w głębokich zakątkach świadomości. Choć przez pięć lat studiów mieszkałem w Szczecinie, to jednak nie spróbowałem zlokalizować znajdującej się gdzieś blisko rodziny. Praktycznie przestałem już o niej myśleć, aż tu dwa lata temu z niewielkim okładem ona mnie odnalazła poprzez wyszukiwarkę Naszej Klasy.
Konkretnie udało się to Kamili, wnuczce Tadeusza i córce jego córki Wiesi. Otrzymałem od niej prywatną wiadomość o treści mniej więcej takiej: Piszę do pana ponieważ podobno w Gorzowie żyje jakaś rodzina mego dziadka, Tadeusza Korony, który zginął podczas wojny na Wołyniu. Jeśli panu coś to mówi, proszę o kontakt.
To było jak błysk, natychmiast przypomniałem sobie wszystko, co wiedziałem o wołyńskich sprawach i zadzwoniłem na podany numer telefonu. Porozmawialiśmy i umówiliśmy się na spotkanie. Pierwsze odbyło się w Wojcieszycach i w Gorzowie, gdzie mieszkają moje obie siostry i brat. Potem pojechaliśmy do wsi pod Kamieniem Pomorskim, dokąd Wiesia przeprowadziła się kilka lat temu.
Pokochaliśmy się, mówiąc krótko. Mamy świadomość straconego czasu oraz tego, że nie tak wiele nam go już zostało. Widujemy się kilka razy w roku, ale wydaje nam się, że za rzadko, więc rozmawiamy przez telefon i komunikatory internetowe. Od pierwszego spotkania nie było między nami żadnej bariery psychologicznej, czujemy się tak, jakbyśmy znali się całe wieki. Wyobrażamy sobie, że mogliśmy nie raz minąć się na ulicy, gdyż dom Wiesi znajdował się bardzo blisko mego akademika.
Nie bardzo potrafimy zrozumieć, dlaczego moi rodzice nie próbowali skontaktować się ze swą owdowiałą szwagierką, a ona z nimi. Jedyny powód, który przychodzi mi do głowy, to ucieczka od głębokiej traumy (na Wołyniu działy się rzeczy naprawdę straszne), mniej lub bardziej uświadomiona potrzeba odcięcia się od wszystkich wojennych spraw.
Wiem, że to dość słaba teoria, ale nie mam lepszej. Może za nią przemawiać fakt, że choć obydwoje moi rodzice mieli prawa kombatanckie (ojciec za udział w kampanii wrześniowej, matka za działalność w AK) z którymi za czasów PRL wiązały się pewne przywileje materialne, to jednak żadne z nich nie wstąpiło do ZBOWiD.
Jeśli kto myśli, że na tym kończy się moje odnajdywanie rodziny przy pomocy internetu, jest w błędzie. Jakiś czas przed odzyskaniem Wiesi, znalazłem poprzez Skype swego stryjecznego brata Zbyszka, syna Henryka, z którym ostatnio widziałem się jeszcze w czasach studenckich, a więc ok. 40 lat temu. Mieszka dosłownie na drugim końcu świata, bo w Australii, ale planuje powrót do Polski, jak tylko przejdzie na emeryturę.
Rozochocona sukcesem moja młodsza siostra Małgosia wrzuciła do wyszukiwarki Skype nazwisko panieńskie naszej matki – Lecewicz i uzyskała kilka kontaktów. Skorzystała z jednego z nich dzwoniąc do pana mieszkającego w Szwecji i dostała telefon do jego siostry Anny, warszawianki, która po przejściu na emeryturę zabrała się za odtwarzanie dziejów rodziny. Wysłaliśmy jej kserokopie dokumentów, które zostały po matce i Ania uznała, ze prawie na 100% jesteśmy rodziną. Bliską, jak by się kto pytał, bo wyszło jej, że wspólnych przodków mieliśmy w XVIII wieku, ale niewykluczone, że i jeszcze później ;)
Z Anią najczęściej widuje się i rozmawia telefonicznie moja starsza siostra Krysia, ale i ja miałem okazję poznać ją osobiście przy okazji któregoś wyjazdu do stolicy. Jest to pani już po osiemdziesiątce, ale w znakomitej kondycji fizycznej i umysłowej. Z wykształcenia jest plastykiem, pokazywała mi trochę swoich obrazów oraz projektów scenografii do spektakli w Teatrze Wielkim, gdzie pracowała. Genealogią zajęła się dla zabicia czasu i – co ważne – nie jest zwariowana na tle herbów i tytułów rodowych.
Podobnie jak Wiesia, mądra, sympatyczna, bardzo ciepła osoba.
No ale jaka niby ma być, skoro to przecież moja krew?!
Przypisy
1) Oto kilka dni po boju pod Gruszówką stacjonujący w Zasmykach oddział pchor. „Grońskiego”, na rozkaz mjr. Kowala, został skierowany do Rużyna w rejonie Turzyska z zadaniem zorganizowania tam samoobrony i utrzymania się w terenie celem ochrony tamtejszego rejonu przeznaczonego do zrzutów lotniczych dla okręgu AK Wołyń.
Wykonując rozkaz pchor. „Groński” kwaterował ze swoim oddziałem w rużyńskiej szkole, zachowując się zgoła swobodnie, bez środków ostrożności wymaganych w warunkach partyzanckich. U wejścia do szkoły powiewała flaga polska, na placu szkolnym urządzono głośne ćwiczenia, nie wyłączając śpiewu.
Trwało to bardzo krótko. Ukraińcy szybko donieśli Niemcom w Kowlu o poczynaniach polskiego oddziału w Rużynie. Dnia 19 września 1943 r. o świcie Niemcy otoczyli szkołę przy użyciu samochodów pancernych i zmusili cały oddział „Grońskiego” do poddania się. Wszyscy żołnierze oddziału zostali umieszczeni w kowelskim więzieniu. Używani byli do różnego rodzaju prac na terenie miasta, a więc potraktowani stosunkowo łagodnie, a to na skutek zgodnych zeznań, że oddział ich stanowił samoobronę przeciw rzeziom ukraińskim, o których Niemcy dobrze wiedzieli. Część tych żołnierzy zdołała zbiec wychodząc na roboty, reszta została wykupiona przez ogniwa konspiracyjne.
Józef Turowski, „Pożoga: walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK”, PWN 1990, str. 65-66
2) Wczesnym, mroźnym rankiem dnia 15 stycznia 1944 r. podjęli Niemcy rozpoznanie, jadąc z Lubomla przez Trebejki w stronę Bindugi. Kolumna czterech samochodów pancernych, wypełnionych żołnierzami Wehrmachtu i policji ukraińskiej, niespodziewanie nadjechała od strony Rymacz, zbliżając się do Rakowca. Czujka ubezpieczająca oddział zaskoczona pojawieniem się Niemców strzałami sygnalizowała niebezpieczeństwo. Niemcy jednak, na skutek śliskiej i zaśnieżonej drogi, nie mogli na miejscu zatrzymać samochodów i wjechali na skrzyżowanie dróg, gdzie dopiero wysypywali się z samochodów otwierając ogień do polskich drużyn, zajmujących podczas alarmu stanowiska bojowe.
Najwcześniej gotowość bojową uzyskał pluton pchor. Tadeusza Korony „Halicza”, rozwinął śmiałe natarcie przez zaśnieżone pole. Na jego plutonie Niemcy ześrodkowali silny ogień broni maszynowej, zadając mu ciężkie straty sami również ponieśli straty i zaczęli wycofywać się z kierunku, skąd przyjechali, zostawiając na drodze cztery płonące samochody. Widząc to pozostała część oddziału odcięła Niemcom drogę powrotu i zmusiła ich do wycofania się na wschód w stronę Zamłynia i Sztunia, a następnie do Lubomla.
(...) Był to pierwszy bój oddziału „Korda” z Niemcami i mimo strat – bój zwycięski, który znacznie podbudował morale żołnierzy. Zdobyto wiele broni i amunicji płacąc za nią ... zabitymi i trzema rannymi żołnierzami. W walce poległ dzielny dowódca plutonu pchor. Tadeusz Korona „Halicz”, „Groński”. Po tej potyczce oddział „Korda” przeniósł się do wsi Binduga.
Józef Turowski, „Pożoga: walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK”, PWN 1990, str. 163
Post scriptum (19.02.2017)
Kilka lat po napisaniu tego odcinka bloga trafiłem na informacje ukazujące mego stryja w innym, znacznie mniej korzystnym świetle. Są one zawarte m.in. w referacie Michała Klimeckiego i Zbigniewa Palskiiego pt. "Samoobrona ludności polskiej na Wołyniu w 1943 roku" wygłoszonym na spotkaniu poświęconym dziejom 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Oto jego fragment:
Dokonując wypadów na ośrodki ukraińskie, Polacy także stosowali terror w stosunku do ludności cywilnej. Rozpoczęto stosowanie zasady zbiorowej odpowiedzialności. Na rzezie, rozboje i rabunki odpowiadano zbrojnymi odwetami, zabijaniem, rekwizycjami i rabunkami. Zabijanie poczytywano za cnotę. Młodzieńcy, którzy potracili całe rodziny rylcami na kolbach karabinów rejestrowali swe ofiary . Ludzka sprawiedliwość schodziła na skraj zwierzęcej zemsty. W walkach z UPA jeńców brano tylko w sporadycznych przypadkach, nie oszczędzano również mężczyzn schwytanych bez broni.
Trzeba jednak podkreślić, że akty polskiej zemsty zdarzały się rzadko i nigdy nie osiągnęły takiej skali i okrucieństwa, jak “wyczyny” Ukraińców. Najwyższe jednorazowe straty wśród ludności cywilnej, jakie odnotowano, to 22 Ukraińców zabitych na początku października 1943 r. we wsi Zamoście w powiecie włodzimierskim. Godne uwagi jest także i to, iż polscy badacze, w przeciwieństwie do historyków ukraińskich, nie starają się ukrywać polskich działań antyukraińskich. Np. W. Romanowski podaje, że w odwecie za wymordowanie 24 maja 300 Polaków we wsi Niemila (powiat kostopolski), oddział polski dowodzony przez por. L. Osieckiego, korzystając ze wsparcia partyzantów radzieckich zabił około 400 Ukraińców, mieszkańców wsi Wilia. Także na przełomie listopada i grudnia dokonano kilku pacyfikacji wsi ukraińskich, zagrażających Pańskiej Dolinie w powiecie dubieńskim. Należy zwrócić uwagę na fakt, że niektóre oddziały partyzanckie tworzone były z członków samoobrony ośrodków wcześniej rozbitych przez ukraińskich nacjonalistów lub były zasilane przez mieszkańców zagrożonych wsi. Żołnierze tych oddziałów bardzo często utracili swych najbliższych zamordowanych przez nacjonalistów, bardzo często także oglądali ich zmasakrowane zwłoki i szczątki innych Polaków. Polskie władze podziemne starały się przeciwdziałać niekontrolowanym odruchom odwetu. Np. pchor. Tadeusz Halicz-Korona, który w sierpniu dokonał pacyfikacji Kleczkowicz, Turowicz i Klewiecka został postawiony przed sądem polowym i skazany na karę śmierci. Wyroku nie wykonano na skutek interwencji inspektora rejonu Kowel mjr. Jana Kowala-Szatowskiego. Akcje niektórych oddziałów partyzanckich AK przeciwko ludności ukraińskiej ponownie odnowiły spór między K. Banachem i płk. K. Bąbińskim. Ostatecznie z Wołynia odwołano zarówno Delegata Rządu, jak i Komendanta Okręgu AK.
Bardzo podobne informacje znajdują się w wywiadzie z Arkadiuszem Karbowiakiem zamieszczonym w opolskiej Niezależnej Gazecie Obywatelskiej.
Początkowo byłem zszokowany, miałem nadzieję, że to nieprawda, bowiem ani moja matka (szwagierka Tadeusza) ani matka Wiesi (jego żona) o niczym takim nie powiedziały ani słowa. Czy nas okłamywały? Tego nie wiem i nigdy się nie dowiem, ale nie wykluczam, że same mogły nie wiedzieć. Zapewne Halicz / Groński nie chwalił się rodzinie swymi niechlubnymi postępkami i wymierzoną za nie karą. Sąd polowy działał w warunkach konspiracyjnych, podziemnej prasy na Wołyniu nie było, więc tego rodzaju wiadomości nie rozchodziły się szeroko. W znanych mi, wydanych po wojnie książkach o charakterze wspomnieniowym, nie było nic na ten temat. Dlaczego? Faktem jest, że przez wiele lat odpłatne akcje były przemilczane, pewnie dlatego, że nie pasowały do schematu ofiary i kaci, a dla naszej rodziny mogły stanowić szczególnie wstydliwy fakt. Za to po stronie ukraińskiej są one wyolbrzymiane i przejaskrawiane do tego stopnia, że czasem słyszymy "właściwie AK robiła to samo, co UPA".
Jaki morał płynie z tej historii? Stanowi ona potwierdzenie znanej, choć nie przez wszystkich akceptowanej prawdy, że relacji polsko-ukraińskich nie da się sprowadzić do manichejskiego schematu: my - bez żadnej skazy, oni - z gruntu źli.
Oczywiście, czystka etniczna ze znamionami ludobójstwa obciąża OUN i UPA, bo to one ją zaplanowały i realizowały z niespotykanym okrucieństwem.
Oczywiście, oddziały samoobrony oraz AK prowadziły słuszną walkę w obronie cywilnej ludności.
Ale w tym miejscu oraz w tym czasie nie wszyscy Polacy byli biali i puszyści. Podczas akcji odwetowych, które zapewne miały na celu nie tylko o zemstę, ale i o prewencję poprzez wzbudzenie strachu przed polskim odwetem, dochodziło do zbrodni wojennych. Można próbować zrozumieć ich psychologiczne podłoże, ale w żadnym wypadku nie wolno usprawiedliwiać.
Bo zbrodnia jest zbrodnią, niezaleznie od tego, kto ją popełnił.